Witam wszystkich moich urwisów! W tym poście opowiem wam o moich dzikich przygodach na zajęciach z rzeźby w drewnie. Było to dla mnie coś całkowicie nowego, bo o ile chodzi o rzeźbę, to już kilka rzeczy w moim życiu zrobiłem, ale jeszcze nigdy w drewnie. No i jak się okazało, prawdopodobnie będzie to moja ostatnia przygoda z tą dziedziną sztuki i to nie tylko dlatego, że normalnie to nie mam do tego żadnych narzędzi i warunków.
Na mojej polskiej uczelni nie ma rzeźby w drewnie, a jedyne co możemy robić u nas to meble. Chociaż nie mam pewności, czy można robić coś więcej niż siedziska. Bo jedyne co robiliśmy przez rok zajęć z mebla, to krzesła. I to nawet nie z drewna. Najpierw musieliśmy się bawić w jakieś origami, potem robiliśmy z kartonu i ostatecznie zrobiliśmy tylko po modelu 2:1 ze sklejki. Swoją drogą, już chyba nigdy nie odzyskam mojego krzesła. Pewnie już zostało wyrzucone. A szkoda, bo może by się Puni spodobało. Mogłaby na nim swój puchaty tyłek posadzić.
Wracając do tematu, to wcześniejszego doświadczenia w rzeźbie w drewnie nie miałam wcale. Ale wybrałem ten kurs po to, żeby się nauczyć! Był w sumie najbardziej interesujący ze wszystkich oferowanych na tamten moduł. Zajęcia zaczęły się oczywiście od wykładu. Prezentacja na temat różnych rodzajów drewna, na której nagle się okazało, że przeczytanie kilkunastu książek Wojowników w oryginalnym, angielskim wydaniu nie wystarczyło, żebym zapamiętał wszystkie nazwy gatunków drzew w tym języku. Potem pokazano nam wszystkie narzędzia, jakie mieliśmy do dyspozycji. Wszelkiego rodzaju dłuta, siekiery, piły. Następnie mieliśmy resztę dnia na zaprzyjaźnienie się z drewnem. I prawdę mówiąc, to dopiero pod koniec kursu zaczęłam bardziej niż mniej rozumieć, w jaki sposób zachowuje się drewno. Ale nawet po dwóch miesiącach znajomości nie zawsze się dogadujemy.
Mieliśmy do naszej dyspozycji również wiele maszyn, których konkretnych nazw nawet nie znam. Większości z nich nawet nie wykorzystałem. Co zabawne, wszystko było tłumaczone po fińsku. Nie wiem, kim był ten pan, który tłumaczył maszyny, bo pierwszy raz go na oczy widziałam a też zgaduję, że nigdy więcej go nie zobaczę. Dla mnie równie dobrze mógł to być jakiś przypadkowy człowiek z ulicy. Na szczęście pan od zajmowania się tymi uczelnianymi maszynami był na tyle miły, żeby na bieżąco tłumaczyć mi i jeszcze jednej osobie to co się działo na angielski. Później przyznał się, że zrobił to po to, żeby nie brać odpowiedzialności, jeśli stanie się nam jakaś krzywda przy pracy. Mimo wszystko było to całkiem miłe z jego strony.
Przechodząc już do opisu procesu rzeźbienia, na samym początku, ze względu na swoją wielkość, rzeźba musiała zostać podzielona na części składowe, takie jak głowa, tułów, poszczególne łapy itd. Każda część powstawała z uprzednio sklejonych ze sobą kawałków desek, w których dopiero potem rzeźbiłem konkretniejsze kształty. W ten sposób mogłem uniknąć produkowania dużej ilości odpadów oraz znacznie ułatwić sobie rzeźbienie. Żeby móc sobie lepiej wyobrazić jak rzeźba będzie wyglądać jako trójwymiarowy obiekt postanowiłem wyrzeźbić ją najpierw w Fusionie, co również pozwoliło mi wygenerować rysunki techniczne rzeźby w każdej perspektywie oraz pobrać wymiary poszczególnych elementów, co znacznie ułatwiło mi wyliczenie długości i ilości desek potrzebnych do każdego elementu. Przyznaję, że zdecydowanie mi to pomogło, ale mimo wszystko nie polecam tworzenia modeli 3D zwierząt w Fusionie, bo on jest bardziej pod wzornictwo przemysłowe i wszelkiego rodzaju próby stworzenia bardziej organicznych kształtów doprowadzały mnie tylko do frustracji. Chyba, że rzeczywiście jest to możliwe, a po prostu nikt na zajęciach nas nie nauczył tworzenia takich rzeczy. Nie mam pojęcia. I tak preferuję rzeźbę tradycyjną. Jest zdecydowanie bardziej relaksująca niż szukanie konkretnych funkcji i okienek, żeby osiągnąć cokolwiek.
Moja początkowa preferencja do dłuta wynikała tylko i wyłącznie z faktu, że było to pierwsze narzędzie, z którym się zaprzyjaźniłam. Niestety muszę przyznać, że dłubanie nim zajęłoby za dużo czasu oraz energii. Na szczęście panowie od rzeźby co chwila proponowali mi inne techniki, bo gdyby nie oni, to pewnie bym się do końca kursu tylko uparcie męczył dłutem. Najpierw pokazano mi maszynę, którą można piłować kolejne warstwy drewna. Jest ona całkiem przyjemna w użyciu, ale generuje tyle pyłu, że to jest jakaś masakra. Ten pył był kurwa wszędzie. Miałem go nawet w oczach, uszach i maseczce. Polecam gorąco. Może jeszcze bym jej kiedyś użył gdyby nie to, że moja praca nad Południcą dobiegła końca.Kolejną zabawną propozycją była maszyna do przycinania. Najbardziej traumatyzująca ze wszystkich. Można nią całkiem szybko odciąć w linii prostej kolejne kawałki, chociaż jakimś cudem linia cięcia często wychodziła mi krzywa. I guess it's because I'm not straight. Maszyna ta była całkiem przydatna przy wycinaniu przybliżonych kształtów. Niestety, przy przycinaniu kształtu łapy przez chwilę musiałem ją jakoś dziwnie złapać, bo ten jebany klocek przypierdolił mi w ryj. Jak ja się cieszę, że nikt tego nie widział. Na szczęście nic poważnego się nie stało, a rana nie była gigantyczna, chwilę krew poleciała i tyle. Najgorszy uszczerbek miałem na zdrowiu psychicznym. Tak jak przypierdoliłem sobie w twarz, to uciekłem z sali od rzeźby i już potem nikt mnie tamtego dnia tam nie widział. Na szczęście następnego dnia już trauma mi przeszła i mogłam kontynuować pracę nad moją suką.
Niestety nie pozostało mi nic innego, jak pogodzić się z niespełnieniem własnych szalonych ambicji. Nieskończona psia Południca sobie spokojnie stoi w sali od rzeźby, może nawet kiedyś ktoś ją dokończy. Ja nie planuję jej już nawet kijem przez patyk dotknąć. Najważniejsze, że mogłem się nauczyć czegoś nowego i że całkiem nieźle się przy tym bawiłem. Zaczęłam również jeszcze mocniej szanować rzeźbę w drewnie, bo ten materiał serio nie należy do najłatwiejszych do opanowania. Jeśli będziecie mieli i miały okazję kiedyś tak jak ja jej spróbować, to bardzo polecam podjąć się tego wyzwania! Tylko może nie skaczcie tak jak ja na głęboką wodę kiedy dobrze wiecie, że nie potraficie pływać.
Ostateczny wygląd Południcy. Prawdę mówiąc, nawet nie bardzo chcę na nią patrzeć. |
(To ostatnie to swego rodzaju inside joke, który zrozumie tylko garstka osób, ale nie powstrzyma mnie to od uwzględnienia go w tym wpisie. Po prostu weźcie tę radę do serca, nawet jeśli jej nie rozumiecie.)